Krystyna
Kiedy jako młoda dziewczyna słuchałam świadectw różnych osób o tym, jak Bóg zmienił ich życie, myślałam: Cóż ja mam do powiedzenia o Bożym działaniu w moim życiu? Ja, wychowana w domu, w którym czytanie Biblii jako wyroczni w sprawach życiowych oraz modlitwa były na porządku dziennym? Dla której fakt, że Bóg istnieje i kieruje losami świata był oczywisty?
Pomimo, że małżeństwo moich rodziców nie było zbyt udane, widziałam ich osobistą więź z Bogiem, która była dla nich źródłem siły i nadziei na każdy dzień. Pragnęłam takiemu Bogu służyć i już w dzieciństwie powierzyłam Mu swoje życie w prostej modlitwie.
Patrząc wstecz widzę, że choć w pełni nie rozumiałam znaczenia tego, co robię, Bóg potraktował moją dziecięcą prośbę bardzo poważnie. Rzeczywiście pokierował moimi losami. Choć nie zawsze dokonywałam słusznych wyborów, On ze swej strony otaczał mnie szczególną ochroną. On też zatroszczył się o mój duchowy rozwój i pomógł mi zrozumieć, dlaczego potrzebowałam, aby Jezus umarł za mnie na krzyżu, choć na zewnątrz byłam tak zwaną grzeczną dziewczynką.
Konflikty w domu sprawiały, że moje zdrowie emocjonalne szwankowało. Wciąż brakowało mi poczucia bezpieczeństwa i wewnętrznej harmonii. Często sama siebie nie rozumiałam targana sprzecznymi uczuciami względem rodziców – podziwem i wdzięcznością na przemian z buntem, rozżaleniem i irytacją. Za tym z kolei szło poczucie winy. Żyłam w świecie marzeń i książek – czytanie stało się moją manią, sposobem ucieczki od rzeczywistości. Pragnienie przyjaźni i miłości sprawiło, że bardzo zależało mi na akceptacji grupy rówieśniczej. Z jednej strony starałam się mówić o mojej wierze, o prawdach zawartych w Piśmie Świętym, o mojej relacji z Bogiem – z drugiej bardzo chciałam być „równa” z bracią studencką i szukać wspólnych płaszczyzn porozumienia, nawet jeśli ich nie było.
Dziś myślę, że chrześcijaństwo jawiło mi się wtedy jako system narzucający mnóstwo ograniczeń i że nie rozumiałam istoty prawdziwej wolności, jaką ono ze sobą niesie. Może dlatego musiałam poznać głębiej moje własne zepsucie, aby odczuć głęboką skruchę, potrzebę przebaczenia i wyzwolenia. Żyłam w wewnętrznym rozdarciu. Zaczęłam poddawać w wątpliwość nie tyle istnienie Boga, ile Jego ingerencję w moje życie. Rozpaczliwie się modliłam – i wątpiłam, czy ta modlitwa ma sens. Pytałam siebie: A może chrześcijaństwo to tylko forma autosugestii, rodzaj psychoterapii? Stałam się nieznośna dla najbliższych, szczególnie dla mojej mamy…
W tym dniu nie wydarzyło się na pozór nic szczególnego, dla mnie jednak był on przełomowy. Pamiętam dokładnie, że siedziałam na spotkaniu chrześcijańskiej grupy młodzieżowej i nie mogłam się w ogóle skupić na jego treści. Wewnętrznie cała byłam rozdygotana kolejną scysją w domu, więc po chwili wybiegłam z sali do innego pustego pomieszczenia. Tam w samotności i z wielkim płaczem zaczęłam wszystkie moje uczucia wylewać przed Bogiem. Poczucie winy mnie przygniatało, czułam, że tak więcej nie chcę żyć. Wtedy jak zza mgły zaczęły w mojej pamięci wyłaniać się słowa apostoła Pawła, które w pełni oddawały moje uczucia: Nie żyję już ja, ale żyje we mnie Chrystus… Tak, tego właśnie chciałam! Już nie żyć… Cóż stało na przeszkodzie? …obecne moje życie w ciele jest życiem w wierze Syna Bożego, który mnie ukochał i wydał samego siebie za mnie… Jakie obecne moje życie? – nowe, zmienione przez Jezusa…
On tego właśnie chciał dla mnie, stając także i na mojej drodze! Uwolnić mnie od siebie samej, realizować PRZEZE MNIE SWOJE życie, dając mi pełnię zadowolenia. To było zupełnie inne poselstwo, niż oferuje świecka psychologia. Nie pozytywne myślenie o sobie, nie droga do samorealizacji – raczej droga do spełnienia przez wyparcie się siebie. Droga do życia przez śmierć, droga do wolności przez właściwy wybór. Czułam, że spływa na mnie głęboki pokój, który mógł pochodzić jedynie od Ducha Świętego, a nie z mojego wnętrza. To był początek Jego działania w moim życiu.
Krystyna Zaremba